Zagwozdka
- blog muzyczny
niedziela, 27 stycznia 2013
Skinny Patrini i Őszibarack na Digitaliach.
Kiedy kilka miesięcy temu pisałam recenzję ich drugiego studyjnego krążka, nie sądziłam, że za jakiś czas zespół zostanie rozwiązany. Szczególnie po tak cieple przyjętym przez publikę i media albumie ''Sex''. Cóż, artyści potrafią zaskoczyć. Szczeciński koncert Skinny Patrini to prawdopodobnie przedostatnie spotkanie formacji z publicznością. Piszę prawdopodobnie, ponieważ rzucona na koncercie przez Michała Skórkę wiadomość o zakończeniu działalności zespołu, była raczej oczkiem puszczonym w kierunku fanów, by nie popadali w czarną rozpacz, bo jak wiadomo różne są koleje losu. I wizje artystów.
Abstrahując od osobistych i zawodowych decyzji członków Skinny Patrinim, trzeba przede wszystkim zwrócić uwagę na to jak genialne kooperują ze sobą na scenie. A ten kto widział ich kiedykolwiek na żywo wie o czym mówię. Niczym yin i yang, uzupełniając się wzajemnie i zwalczając jednocześnie, porywają publikę ciężkim elektronicznym brzmieniem wychodzącym spod rąk Michała i ostrym jak brzytwa wokalem Ani. W takich warunkach nie ma ani chwili wytchnienia. No może trochę przy genialnym ''Glory'' kończącym (poniekąd) album ''Sex''. Jednak nawet i w tym utworze jest coś niepokojąco psychodelicznego, co wywołuje gęsią skórkę. Naprawdę nie zazdroszczę tym, którzy już tego nie poczują. Bo stara jak świat jest prawda, że to co słyszymy na płycie, to nie to samo co na żywo. Nie ma w przypadku Skinny Patrini mowy o jakimkolwiek odchyleniu na tym polu. Są geniuszami muzyki electro w studiu, jeszcze większymi na koncertach. Kto nie miał okazji się o tym przekonać, niech biegnie galopem po bilet na ostatnie (...) show formacji, które odbędzie się 23 lutego w Warszawie.
Drugim gościem tego dnia Digitaliów był wrocławski zespół Őszibarack, który przyznam, iż był dla mnie niemałą niespodzianką. Może to i lekka kompromitacja, ale nieznana mi była bliżej twórczość tego bandu, choć z drugiej strony przyznam, iż oryginalna nazwa kapeli obiła mi się o uszy. Nie ma jednak lepszego sposobu na ''zakochanie się'' w czyjeś muzyce poprzez usłyszenie jej pierwszy raz na żywo. Co tu dużo mówić - brzoskwinia była smaczna (Őszibarack to po węgiersku brzoskwinia)! Jako, iż chłopcy trafili w moje muzyczne gusta (żywiołowa elektronika z nutą brytyjskiego trip-hopu) wzbudzenie mojego zainteresowania nie było zbyt wymagające. Może nie było ono tak entuzjastyczne jak pląsy wiernych fanów pod sceną, zapewniam - jest na czym ucho zawiesić. Nie mogę doczekać się bliższego spotkania ze studyjnymi utworami granymi na koncercie... Zobacz także
Etykiety:
Digitlaia,
electro,
muzyka elektroniczna,
Őszibarack,
Skinny Patrini,
Szczecin
sobota, 26 stycznia 2013
''Better Fish'' - Bloomers
Artyści żyją dziś w ''złotych czasach''. Konta na portalach społecznościowych i kilka kliknięć myszką, niweluje znaną jeszcze kilkadziesiąt lat temu barierę między publicznością, a twórcą. Nawet w dobie starego poczciwego My Space`a nie mieliśmy możliwości poznawania takiej ilości nowej muzyki, jaką dał nam Facebook i Twitter. Dziś słucham młodych, którzy w swoim dorobku mają tyle kawałków, że w zasadzie trudno by było z nich zrobić nawet EP-kę.
Dlatego tym większym zaskoczeniem są dla mnie jeszcze kompletnie nie istniejące w przestrzeni muzycznej kapele, proponujące naprawdę przyzwoite dźwięki. Takim odkryciem była dla mnie formacja Bloomers i jej do bólu debiutancki (pierwszy z pierwszych w przestrzeni publicznej) utwór ''Better fish''. Ciepły, oparty na przyjemnie brzdąkającej gitarze akustycznej kawałek, nawet nieobeznanemu w folkowym światku słuchaczowi przywiedzie na myśl dokonania Seana Carey`a, Justina Vernona (nomem omen panów grających razem pod bardziej znanym szyldem czyli Bon Iver) czy działających niegdyś nad Wisłą, Indigo Tree. Odchodząc jednak od nie do końca sprawiedliwych porównań z większymi i bardziej doświadczonymi kolegami po fachu, warto przesłuchać ten kawałek choćby dlatego, by przekonać się na własnej skórze jaki żywot pędzą dziś debiutujący na wirtualnej scenie muzycznej artyści. Pewnie nie jest im łatwo, nie mają oni jednak tych samych obaw co młodzi twórcy próbujący swoich sił jeszcze kilkanaście lat temu. Są śmielsi, bardziej wyrafinowani (brzmi złowrogo, prawda?), osłuchani i niemalże idealnie umorusani tym całym światkiem muzyki alternatywnej. Młodzi artyści dorastają dziś szybciej. Inaczej.
Posłuchaj utworu ''Better Fish''
P.S. Szlifujcie swój angielski;)
niedziela, 20 stycznia 2013
Poczuj w sobie słowiańską krew. Recenzja Równonocy
Już dawno żadna płyta nie sprawiła mi takiej zagwozdki. Nie dlatego, że wizja jej twórców jest dla mnie niezrozumiała czy trudna w odbiorze. Jednak w momencie zabierania się do napisania recenzji, miałam problem...z oderwaniem się od tego krążka. Dlatego też, przyszłych słuchaczy tej płyty ostrzegam–raz włączona głośno sprawi, że długo nie będziecie jej ściszać. I nie pomogą tu żadni wredni sąsiedzi narzekający na hałaśliwą muzykę.
„Równonoc'' to projekt, w którego sukces jeszcze parę lat temu bym nie uwierzyła. Widząc bowiem dość słaby system promocji albumów w Polsce oraz niechęć słuchaczy do tego, co związane z folklorem, byłabym skłonna twierdzić, że trudno Donatanowi będzie się wspiąć ze swoją ''Równonocą'' na szczyty listy OLIS. Nie da się ukryć, że sporą rolę w sukcesie tego krążka odegrała świetna promocja, jaką była lawina pojawiających się co chwile singli. Już pierwszy z nich czyli ''Niespokojna dusza''zapowiadał, że ten projekt będzie czymś innym niż to, co pokazywano nam dotychczas. Kolejne piosenki i klipy do nich stworzone tylko potwierdzały tę tezę. Nie byłam jednak jedyną osobą, która z niecierpliwością oczekiwała premiery ''Równonocy''. Świetny kontakt Donatana z mediami, a przede wszystkim z fanami, sprawił, że jego płyta nie mogła zostać przyjęta inaczej. Czy cała wrzawa wokół tego projektu ma jednak jakiekolwiek odzwierciedlenie w tym co dzieje się na płycie?
Powiem wprost–tak. Jak nigdy, mamy do czynienia z perfekcyjnie przygotowanym materiałem nie tylko od strony wizualnej i medialnej, ale także muzycznej. Donatan w przeciągu kilkunastu miesięcy stworzył masę mocnych, niezwykle bogatych brzmieniowo bitów, które postanowił powierzyć grupie starannie wyselekcjonowanych przez siebie raperów. To właśnie w tym momencie następuje ogromna polaryzacja opinii nie tylko wśród recenzentów, ale także słuchaczy. Czy są na tej płycie goście, którzy nie powinni się pojawić? Moim zdaniem nie. Sądzę tylko, że każdy z nich powinien tylko rzetelniej się do swojej pracy przygotować. Rapowanie bowiem o tajskich cipkach,czeskich bad boyach i wikipedii jest moim zdaniem pójściem po jak najmniejszej linii oporu. Świetne bity i równie genialne chórki zespołu Percival, aż proszą się o nieco bardziej błyskotliwszą nawijkę. O tym, że można było tego dokonać, przekonał mnie choćby Sokół (zdecydowanie jedna z najlepiej dobranych w tym projekcie postaci) oraz Trzeci Wymiar (moi kolejni faworyci). Utwory z ich udziałem to zdecydowanie najlepsze numery na tym albumie.
Nieprzekonanym do polskiego nawijania, Donatan proponuje dodatkowy krążek, na którym znajdziemy instrumentalne wersje utworów. Jakże zdziwiła mnie owa niespodzianka, w czasie przeglądania omen nomen niezwykle eleganckiego i estetycznego opakowania albumu! Kto by pomyślał, że będzie się traktować wersje instrumentalne kawałków z jeszcze większym zainteresowaniem aniżeli te z lirykami? Tak jest właśnie w przypadku ''Równonocy''.
To właśnie na tej płycie możemy w pełni poznać producencki kunszt Donatana, który wraz z formacją Percival stworzył najważniejszego aktora w tym przedstawieniu – podkłady muzyczne. Pełne folklorystycznych klimatów utwory, aż obfitują w smaczki, które odkrywa się z każdym kolejnym odsłuchem.
Etykiety:
Donatan,
hip-hop,
Równonoc,
Słoń,
Słowiańska Dusza,
Sobota,
Sokół,
Trzeci Wymiar
poniedziałek, 5 listopada 2012
Najpierw czarowali na koncertach, teraz czas na płytę. Recenzja debiutu Zebry.
Doskonale pamiętam moje pierwsze zetknięcie się z twórczością Zebry. Było to w styczniu tego roku, kiedy w toruńskim klubie Od Nowa, gdzie pracowałam jako fotograf, odbyła się kolejna edycja Afryka Reggae Festiwal. Fantastyczny klimat, ludzie oraz przyznam nieskromnie – moje ujęcia. Wspominałabym ten moment przez następne kilka lat jako przyjemnie spędzony czas, okraszony szybko wpadającą do ucha muzą, jednak kiedy na scenie jednego z wieczorów festiwalu pojawiła się Zebra, świat na chwilę zawirował mi przed oczyma. Matko Boska i Wszyscy Święci! Co to jest?! Wiele zespołów na żywo słyszałam, ale dawno żaden z nich nie sprawił, że musiałam szukać na podłodze swojej szczęki, która spadła mi z powodu oniemienia. I pewnie nie tylko mnie.
Zebra bowiem z polską publiką robi co chce – muzyczny obłęd, zatracenie się słuchacza w elektronicznych i psychodelicznych wręcz brzmieniach nie należy do rzadkości na koncertach formacji. Audytorium nie pozostawało obojętne i domagało się płyty. Wydane na dniach ”Electronic Heart” to jednak nie tylko pierwsza długogrająca płyta lubianego przez festiwalową publikę zespołu. To przede wszystkim efekt żmudnej pracy i dochodzenia do celu dość nietypową jak na nasze realia drogą. Wieloletnie wypracowywanie sobie marki poprzez świetne koncerty? Gdzie tam. Lepiej zajrzeć na kilka castingów do programów typu talent show i w mig wypromować swoją twórczość (a przy okazji nieco mniej twórczych, ale żądnych popularności jurorów) i ogrzać się w świetle szybko gasnących reflektorów. A nuż się uda. Zebra postanowiła inaczej. Co zresztą czuć na płycie zaraz po jej włączeniu. Nie ma tu miejsca na zbędne przygrywki dla masowego widza. ”Electronic Heart” to sprawny i błyskotliwy eksperyment z muzyką dub i reggae, w które włożone zostały równie ogromne pokłady energii, jakie zaobserwować możemy na koncertach formacji.
Nawet mało wyróżniający się z tłumu głos Natalii Norko to w tym przypadku kamień milowy – to, co wokalistka (i po trochu także studyjne eksperymenty) robi ze swoimi strunami głosowymi przekracza nasze wyobrażenie o ”śpiewaniu”. Przyzwyczajeni do grzecznych i przewidywalnych fraz wyśpiewywanych przez promowane w radio piosenkarki, możemy doznać nie małego szoku. Ale to ”jedynie” kolejny smaczek czekający na tym albumie. Co wyda się jeszcze bardziej interesujące dla wiernych fanów Zebry – od początku intra do ostatnich dźwięków ”Ananke” nikt nie powinien mieć wątpliwości, że krążek obracający się w naszym odtwarzaczu to dzieło Zebry.
Lata koncertowego praktykowania zrobiły swoje – zespół posiada obecnie już tak niezwykle charakterystyczne brzmienie i maniery (w pozytywnym sensie znaczenia tego słowa), że nie sposób pomylić formacji z żadną inną kapelą. A co ciekawsze, bandowi udało się po części zachować na krążku tę magiczną i enigmatyczną aurę, jaką roztaczają nad słuchaczami na koncertach. Piszę po części, bo chyba nigdy nie odważę się powiedzieć, że muzyka z płyty zastąpi to, co dzieje się na żywo. I sądzę, że koncertowi maniacy szybko zrozumieją, co mam na myśli. Co do ”Electronic Heart” - nie mam już obaw o tę kapelę. Oni ze mną już w styczniu zrobili swoje. Pozostaje mi tylko z uśmiechem na twarzy przyglądać się poczynaniom zespołu i jej dalszemu rozwojowi. Będzie ciekawie, oj będzie…
poniedziałek, 27 sierpnia 2012
Spełnij swoje SEXualne marzenia. Ze Skinny Patrini
Z tą płytą jest jak z seksem – jak się w tym zasmakujesz, to nie możesz przestać.
Ja nie mogę. Od dobrych kilku tygodni próbuję zdjąć słuchawki bądź w najlepszym razie włączyć inną płytę. Bezskutecznie. A o tym, że totalnie stracę głowę dla nowego dzieła Skinny Patrini wiedziałam już kilka miesięcy temu, kiedy światło dzienne ujrzała piosenka zapowiadająca album „The Wind”. Już wtedy z czystą przyjemnością narażałam się na dziwne spojrzenia rodaków w tramwajach i sklepowych kolejkach kiwając się w swoich słuchawkach do piosenki z głośnością ustawioną tak, by dobrze odebrać utwór i przez przypadek odbiór ten cząstkowo przekazać także innym. Podniecona do granic możliwości w końcu doczekałam się premiery „Sexu”. I co? Totalny odlot. Muzyczna uczta. Poczucie spełnienia. A pozostając już przy tematyce seksualnej - po prostu ORGAZM!
„Sex” zasługuje bowiem na wszystkie, nawet najbardziej wazeliniarskie określenia, jakie kiedykolwiek powstały. Nie chodzi tu już tylko o pewien muzyczny poziom jaki Skinny Patrini wyznaczyło na płycie, ale łatki jakie dzięki tej płycie mogą sobie spokojnie odpruć z kubraczka. Z nieco sympatyzującego z electroclashem bandu przeistoczyli się w kompletnie nieprzewidywalną gatunkowo i palącą brzmieniem niczym chilli kapelę. Podobnie jak na wydanej trzy lata temu „Duty Free'' trójmiejski duet postawił na melodyjne i błyskawicznie wpadające w ucho dźwięki, które mimo często nie ludzkiej wręcz dynamiki, będzie mogła zaśpiewać niejedna publiczność. I porządnie się przy tym wyszaleć. Bo jakby nie spojrzeć to, co od razu rzuca się w uszy to potężna dawka emocji jakich trochę brakowało mi na poprzedniej płycie. W przypadku „Sexu'' ciarki na całym ciele towarzyszą mi w refrenach w „Life/Time'' czy „Something Special”, które swoją mocą dosłownie zwalają z nóg.
O dziwo podobną siłę rażenia mają ballady, a szczególnie kończące (z tym nie tak do końca, ale tą tajemnicę powinien odkryć słuchacz samemu) album „Glory”, które uważam za jeden z najmocniejszych punktów na tej płycie. Spokojniejsza nuta nie oznacza jednak chwili wytchnienia czy tańca-przytulańca na imprezie. Nie takie numery ze Skinny Patrini. Być może to właśnie te utwory mogą nas przyprawić o szybsze bicie serca. Tak jest w moim przypadku ze wspomnianym „Glory”, które od początku do końca hipnotyzuje, zniewala i niepokoi. Cechy te można jednak z powodzeniem przypisać każdej piosence na krążku. Okraszony w mocne i niemal mechaniczne electro klimat wraz z doskonale wybijającą się z tych dźwięków wokalizą Ani Patrini daje nam mieszankę wręcz doskonałą. A to, że taka muzyka nie wpisuje się w czyjąś estetykę i uważana jest za muzyczny kicz (z takim zdaniem kilka razy się spotkałam) to już inna kwestia, nad którą nie warto debatować. Produkcyjnie i brzmieniowo jest to album nie do zdarcia. Nadzwyczaj równy i bajecznie rozmaity jednocześnie, stawia trójmiejski duet na najwyższej półce z muzyką elektroniczną nie tylko w kraju (a może przede wszystkim w tym kraju) ale także i na świecie. Mogliśmy się chwalić że mamy naprawdę reprezentatywny na całym globie rock alternatywny, folk czy alternatywny pop. Teraz możemy pochwalić, że mamy nad Wisłą bardzo wyszukane i dobre electro.
Ja nie mogę. Od dobrych kilku tygodni próbuję zdjąć słuchawki bądź w najlepszym razie włączyć inną płytę. Bezskutecznie. A o tym, że totalnie stracę głowę dla nowego dzieła Skinny Patrini wiedziałam już kilka miesięcy temu, kiedy światło dzienne ujrzała piosenka zapowiadająca album „The Wind”. Już wtedy z czystą przyjemnością narażałam się na dziwne spojrzenia rodaków w tramwajach i sklepowych kolejkach kiwając się w swoich słuchawkach do piosenki z głośnością ustawioną tak, by dobrze odebrać utwór i przez przypadek odbiór ten cząstkowo przekazać także innym. Podniecona do granic możliwości w końcu doczekałam się premiery „Sexu”. I co? Totalny odlot. Muzyczna uczta. Poczucie spełnienia. A pozostając już przy tematyce seksualnej - po prostu ORGAZM!
„Sex” zasługuje bowiem na wszystkie, nawet najbardziej wazeliniarskie określenia, jakie kiedykolwiek powstały. Nie chodzi tu już tylko o pewien muzyczny poziom jaki Skinny Patrini wyznaczyło na płycie, ale łatki jakie dzięki tej płycie mogą sobie spokojnie odpruć z kubraczka. Z nieco sympatyzującego z electroclashem bandu przeistoczyli się w kompletnie nieprzewidywalną gatunkowo i palącą brzmieniem niczym chilli kapelę. Podobnie jak na wydanej trzy lata temu „Duty Free'' trójmiejski duet postawił na melodyjne i błyskawicznie wpadające w ucho dźwięki, które mimo często nie ludzkiej wręcz dynamiki, będzie mogła zaśpiewać niejedna publiczność. I porządnie się przy tym wyszaleć. Bo jakby nie spojrzeć to, co od razu rzuca się w uszy to potężna dawka emocji jakich trochę brakowało mi na poprzedniej płycie. W przypadku „Sexu'' ciarki na całym ciele towarzyszą mi w refrenach w „Life/Time'' czy „Something Special”, które swoją mocą dosłownie zwalają z nóg.
O dziwo podobną siłę rażenia mają ballady, a szczególnie kończące (z tym nie tak do końca, ale tą tajemnicę powinien odkryć słuchacz samemu) album „Glory”, które uważam za jeden z najmocniejszych punktów na tej płycie. Spokojniejsza nuta nie oznacza jednak chwili wytchnienia czy tańca-przytulańca na imprezie. Nie takie numery ze Skinny Patrini. Być może to właśnie te utwory mogą nas przyprawić o szybsze bicie serca. Tak jest w moim przypadku ze wspomnianym „Glory”, które od początku do końca hipnotyzuje, zniewala i niepokoi. Cechy te można jednak z powodzeniem przypisać każdej piosence na krążku. Okraszony w mocne i niemal mechaniczne electro klimat wraz z doskonale wybijającą się z tych dźwięków wokalizą Ani Patrini daje nam mieszankę wręcz doskonałą. A to, że taka muzyka nie wpisuje się w czyjąś estetykę i uważana jest za muzyczny kicz (z takim zdaniem kilka razy się spotkałam) to już inna kwestia, nad którą nie warto debatować. Produkcyjnie i brzmieniowo jest to album nie do zdarcia. Nadzwyczaj równy i bajecznie rozmaity jednocześnie, stawia trójmiejski duet na najwyższej półce z muzyką elektroniczną nie tylko w kraju (a może przede wszystkim w tym kraju) ale także i na świecie. Mogliśmy się chwalić że mamy naprawdę reprezentatywny na całym globie rock alternatywny, folk czy alternatywny pop. Teraz możemy pochwalić, że mamy nad Wisłą bardzo wyszukane i dobre electro.
Subskrybuj:
Posty (Atom)