poniedziałek, 5 listopada 2012

Najpierw czarowali na koncertach, teraz czas na płytę. Recenzja debiutu Zebry.


Doskonale pamiętam moje pierwsze zetknięcie się z twórczością Zebry. Było to w styczniu tego roku, kiedy w toruńskim klubie Od Nowa, gdzie pracowałam jako fotograf, odbyła się kolejna edycja Afryka Reggae Festiwal. Fantastyczny klimat, ludzie oraz przyznam nieskromnie – moje ujęcia. Wspominałabym ten moment przez następne kilka lat jako przyjemnie spędzony czas, okraszony szybko wpadającą do ucha muzą, jednak kiedy na scenie jednego z wieczorów festiwalu pojawiła się Zebra, świat na chwilę zawirował mi przed oczyma. Matko Boska i Wszyscy Święci! Co to jest?! Wiele zespołów na żywo słyszałam, ale dawno żaden z nich nie sprawił, że musiałam szukać na podłodze swojej szczęki, która spadła mi z powodu oniemienia. I pewnie nie tylko mnie.

Zebra bowiem z polską publiką robi co chce – muzyczny obłęd, zatracenie się słuchacza w elektronicznych i psychodelicznych wręcz brzmieniach nie należy do rzadkości na koncertach formacji. Audytorium nie pozostawało obojętne i domagało się płyty. Wydane na dniach ”Electronic Heart” to jednak nie tylko pierwsza długogrająca płyta lubianego przez festiwalową publikę zespołu. To przede wszystkim efekt żmudnej pracy i dochodzenia do celu dość nietypową jak na nasze realia drogą. Wieloletnie wypracowywanie sobie marki poprzez świetne koncerty? Gdzie tam. Lepiej zajrzeć na kilka castingów do programów typu talent show i w mig wypromować swoją twórczość (a przy okazji nieco mniej twórczych, ale żądnych popularności jurorów) i ogrzać się w świetle szybko gasnących reflektorów. A nuż się uda. Zebra postanowiła inaczej. Co zresztą czuć na płycie zaraz po jej włączeniu. Nie ma tu miejsca na zbędne przygrywki dla masowego widza. ”Electronic Heart” to sprawny i błyskotliwy eksperyment z muzyką dub i reggae, w które włożone zostały równie ogromne pokłady energii, jakie zaobserwować możemy na koncertach formacji.

Nawet mało wyróżniający się z tłumu głos Natalii Norko to w tym przypadku kamień milowy – to, co wokalistka (i po trochu także studyjne eksperymenty) robi ze swoimi strunami głosowymi przekracza nasze wyobrażenie o ”śpiewaniu”. Przyzwyczajeni do grzecznych i przewidywalnych fraz wyśpiewywanych przez promowane w radio piosenkarki, możemy doznać nie małego szoku. Ale to ”jedynie” kolejny smaczek czekający na tym albumie. Co wyda się jeszcze bardziej interesujące dla wiernych fanów Zebry – od początku intra do ostatnich dźwięków ”Ananke” nikt nie powinien mieć wątpliwości, że krążek obracający się w naszym odtwarzaczu to dzieło Zebry.

Lata koncertowego praktykowania zrobiły swoje – zespół posiada obecnie już tak niezwykle charakterystyczne brzmienie i maniery (w pozytywnym sensie znaczenia tego słowa), że nie sposób pomylić formacji z żadną inną kapelą. A co ciekawsze, bandowi udało się po części zachować na krążku tę magiczną i enigmatyczną aurę, jaką roztaczają nad słuchaczami na koncertach. Piszę po części, bo chyba nigdy nie odważę się powiedzieć, że muzyka z płyty zastąpi to, co dzieje się na żywo. I sądzę, że koncertowi maniacy szybko zrozumieją, co mam na myśli. Co do ”Electronic Heart” - nie mam już obaw o tę kapelę. Oni ze mną już w styczniu zrobili swoje. Pozostaje mi tylko z uśmiechem na twarzy przyglądać się poczynaniom zespołu i jej dalszemu rozwojowi. Będzie ciekawie, oj będzie…

2 komentarze: