wtorek, 5 czerwca 2012
Drugi album zespołu Dianoya - Lidocaine. Recenzja
Miałam w ostatnim czasie przyjemność słuchać wielu niezwykle równych, dopracowanych i wyrazistych muzycznie albumów. Większość z nich pochodziła z polskiej sceny alternatywnej, co stanowi kolejny powód mojego usatysfakcjonowania. Sięgając po nowy album rockowej grupy "Dianoya" byłam przekonana, że i z tą płytą będzie podobnie. Od pierwszego odsłuchu miałam jednak zasadniczy problem z "Lidocaine", który polegał na trudności jaką sprawił mi... intelektualny odbiór tego krążka. Już sam tytuł i okładka zasugerowały mi, że będzie to płyta niełatwa. Jako prawie absolwent filozofii poczułam się wręcz jak w domu. Rock i filozofia - czego chcieć więcej?
Z perspektywy czasu wiem, że moje oczekiwania były zbyt wygórowane. Nie oznacza to jednak, że album Dianoya nie stanął na wysokości zdania.
"Lidocaine" to dawka porządnego, maksymalnie dopracowanego rocka, którego przeciętny słuchacz zakwalifikowałby z pewnością jako rock progresywny. Trudno się dziwić, bo Dianoya często sięga po klasyczne rozwiązania charakterystyczne dla tego gatunku. Często nie znaczy jednak, że za każdym razem. Zmiany tempa, gitarowe wariacje i inne eksperymenty nadają tej płycie mniej konwencjonalny charakter. Cechy te sytuują album wśród mało komercyjnych wydawnictw, którym zapewne trudno będzie się przebić do większego grona słuchaczy. "Lidocaine" niewątpliwe jednak przypadnie do gustu fanom dobrego rockowego grania, szczególnie tego na żywo - słuchając "Figaro Song" i "Best Whises" (nawiasem mówiąc albo na opakowaniu jest błąd w tytule piosenki albo ja... coś przeoczyłam ;) nie potrafiłam zatrzymać w głowie wyobrażeń tego, jak te kawałki wyglądałby na koncercie. Cudownie poprowadzona gitara wraz z wokalem Filipa Zielińskiego zwanego Lopezem daje w rezultacie jeden z najciekawszych utworów na płycie. Intrygującym momentem na krążku jest też pieprzne i bezkompromisowe "21st century", którego nie sposób słuchać przy ściszonym regulatorze. Reszta utworów trochę blaknie przy dwóch wymienionych wyżej kompozycjach, ale wiem, iż opinie co do poszczególnych piosenek są już niezwykle podzielone - jedni chwalą pod niebiosa "Nothing in return", a inni rozpoczynające materiał "Far Cry". Tak więc problem "najlepszych" piosenek zdaje się być kwestią gustu, bo album mimo wszystko to bardzo równa pod względem muzycznym płyta.
Jak już wspominałam na samym początku - "Lidocaine" to krążek, z którym niejeden słuchacz może mieć problem. Muzyka jaką gra Dianoya nie została przeznaczona dla każdego. Zespół uderza w nieco bardziej zdefiniowanego i obeznanego słuchacza, olewając trochę muzyczne trendy. I dobrze. Fajnie kiedy zespoły mające swój styl grania, chadzają własnymi drogami, a nie tymi wskazywanymi przez masy i dziennikarzy. Choć mnie nie do końca porwała koncepcja jaką pokazali na najnowszym albumie, myślę, że znajdą się i ci, którzy docenią pracę i kierunek jaki obrał sobie band. Idąc wskazaną wcześniej drogą filozofii - z Dianoya jest trochę jak z koncepcjami filozoficznymi - jedne są nam bliskie, inne mniej. Trzeba też przy tym pamiętać jak wielu wybitnych myślicieli zmieniało swoje filozoficzne koncepcje o 360 stopni...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A moze o 180 stopni ;)
OdpowiedzUsuńChodzi chyba o zmiane totalną czyli przjęcie kompletnie innych poglądów niż dotychczasowe...
OdpowiedzUsuńA gdzie płytę Dianoya można kupić...?
Na www.rockserwis.pl
OdpowiedzUsuń